Większość naszych czytelników słyszała zapewne o głośnej sprawie samosądu we Włodowie (woj. warmińsko-mazurskie), który miał miejsce w lipcu 2005 roku. Mieszkańcy małej wsi, którzy zdani jedynie na siebie byli zmuszeni wytrzymywać swoisty terror, jakiego dostarczał im ich własny sąsiad-recydywista, w obawie o życie swoich bliskich postanowili wziąć sprawiedliwość we własne ręce i pod wpływem emocji zakończyć wieloletnią gehennę. Sprawa, która szybko stała się dosyć medialna, przez kilka lat była na ustach nie tylko dziennikarzy, socjologów, psychologów czy znawców prawa, lecz także zwykłych ludzi, pobudzając co i raz burzliwe dyskusje na temat działań organów ścigania bądź wielu aspektów towarzyszących wydarzeniu we Włodowie. Sprawcy tego czynu, będący w mojej opinii tak naprawdę ofiarami, po wieloletniej walce zostali ułaskawieni w 2009 roku przez ówczesnego prezydenta RP, Lecha Kaczyńskiego, jednak casus całej sprawy porusza do dziś, a sami uczestnicy tych wydarzeń (wymierzający sprawiedliwość sprawcy linczu, ich rodziny, najbliżsi sąsiedzi) z pewnością prędko o niej nie zapomną. Ciągnący się latami proces był ich wspólną, lokalną tragedią, posiadającą bijące po oczach drugie dno. W ubiegłym roku do sprawy postanowił powrócić reżyser Krzysztof Łukaszewicz, realizując film inspirowany wydarzeniami z Włodowa.

„Lincz”, bo tak nazywa się opisywana produkcja, to zrealizowany w dniach od 25 maja do 10 czerwca 2010 dramat obrazujący prawdziwe wydarzenia, przeplatające się jednak z czystą reżyserską fikcją. Motyw przewodni filmu, a także nienaganna obsada aktorska sprawia, że do produkcji zasiąść można z zaciekawieniem i tak też było w moim przypadku. Film rozpoczyna scena, w której starszy mężczyzna kończy składać dokumenty w którymś z urzędów, a przyjmująca je – mocno zdenerwowana – kobieta ucieka wzrokiem od swojego petenta. Kim jest ów człowiek dowiemy w dalszej części filmu, który już chwilę później przenosi widzów na miejsce policyjnych czynności operacyjnych, prowadzonych wokół zwłok mężczyzny. W międzyczasie słyszymy przekazywane przez policyjne radio polecenia, a scenografia zmienia się na miejsce bydlęcych działań policji, która do zatrzymania kilku niekaranych wcześniej mieszkańców wsi używa oddziału antyterrorystycznego, wyważającego drzwi czy celującego z broni do niestawiającego oporu ojca trzymającego na kolanach swojego syna. W ten sposób dochodzi do zatrzymania sześciu podejrzanych o zabójstwo mężczyzn.

Od tego momentu rozpoczyna się główna fabuła filmu, przedstawiając odmienione tym wydarzeniem, burzliwe życie mieszkańców wsi – w tym rodzin zatrzymanych osób (a także wcześniejsze zdarzenia, które się na nie złożyły). Wiadomo już bowiem, że zostali oni aresztowani w związku z podejrzeniem dokonania mordu na jednym z głównych bohaterów filmu, Jarosławie Zaranku, terroryzującym wieś recydywiście. Tutaj jednak musimy pamiętać, że film został nakręcony na podstawie wydarzeń we Włodowie i nie obrazuje on faktycznego przebiegu tej sprawy. Zdecydowana większość obecnych w filmie wydarzeń została dopisana na potrzeby scenariusza, zaś wszystkie przewijające się w filmie imiona i nazwiska są fikcyjne. Mimo tego, film obraca się wokół głównego wątku tej sprawy, dzięki czemu w jakimś stopniu może rzucić na nią nowe spojrzenie – szczególnie, że jednak spora część zdarzeń pokrywa się z rzeczywistością. Jesteśmy więc świadkami pobudzenia mieszkańców wsi – sąsiadów aresztowanych bohaterów – którzy w ramach solidarności zwołują się w celu wymuszenia na policjantach wyjaśnień podstaw zatrzymania, a także przeprowadzają zbiórkę pieniędzy na pomoc prawną dla zatrzymanych. Widzimy tu dobrze zobrazowaną cechę typową dla mniejszych wspólnot (np. wsi), a zanikającą w większych społecznościach – poczucie więzi międzyludzkiej, która motywuje do dalszego działania. W filmie nienajgorzej przedstawiono również dramat rodzin aresztowanych osób, którzy żyjąc z dnia na dzień oczekują powrotu do normalności, cały czas mając nadzieję na szybki powrót ich bliskich do domu.

Każdemu z oglądających ten film widzów z pewnością rzuci(ła) się w oczy postawa „dzielnych stróżów prawa”, która akurat w pełni pokrywa się z wydarzeniami we Włodowie. Miejscowi policjanci ignorują zgłoszenia mieszkańców o zagrażającym ich mężczyźnie, pozwalając sobie również na padające w filmie słowa Co, z dziadkiem sobie nie poradzicie?. Gdy jednak zdesperowani ludzie pod wpływem chwili postanowili bronić się sami (moment podjęcia dramatycznej decyzji został bardzo dobrze ukazany w filmie), policja natychmiast przechodzi do działań, zatrzymując podejrzanych już na kilka godzin po dokonanym przez nich linczu – jak już wyżej wspomniałem, angażując do tego oddział antyterrorystów. Myślę, że część czytelników Autonom.pl skojarzy ten wątek z problemem tzw. „nieprzystosowanych współobywateli”, a więc mniejszości cygańskich terroryzujących część miast i wsi w Polsce, a także w o wiele większym stopniu w Czechach, na Słowacji oraz Węgrzech. Gdy więc zwykli obywatele są prześladowani – „mający ich bronić” policjanci milczą, gdy jednak zaczynają się organizować i bronić – są przestępcami, których należy zamknąć w więzieniu. Oto typowy obraz sprawiedliwości (a w zasadzie jej braku) w systemie, w którym przyszło nam egzystować. Co prawda w sprawie zdesperowanych mieszkańców Włodowa oraz w odwołującym się do nich filmie problematyczna sytuacja kończy się pomyślnie, to jednak szara codzienność pozostaje szarą codziennością, a utrzymywani z naszych podatków policjanci są w rzeczywistości zgrają nastawionych przeciwko obywatelom darmozjadów.

W powyższej mocno subiektywnej recenzji specjalnie pominąłem wiele wątków, aby nie opisywać każdej sceny z osobna, psując tym samym oglądanie filmu osobom, które jeszcze go nie widziały. Zakończę ją więc typowo, wymieniając drobne plusy i minusy. Na uznanie zdecydowanie zasługuje gra Wiesława Komasy, który wcielił się w rolę siejącego we wsi postrach Zaranka. Całkiem dobrze dobrano również muzykę, która jednak nie pojawia się zbyt często – a niektóre sceny aż się o nią proszą. Duży minus to zbyt luźne dołożenie do fabuły filmu fikcji reżyserskiej, która poszczególnym widzom może dać błędny obraz całej sprawy, zamiast zmusić do jej osobistego rozpatrzenia (bo chyba taki był główny zamysł tej produkcji). Mimo wszystko, w dobie kinowego pseudoartystycznego kiczu, „Lincz” to poruszająca opowieść, dla której warto poświęcić niecałe półtorej godziny przed ekranem. Zainteresowane tym filmem osoby bez problemu znajdą go w sieci, m.in. na popularnym portalu YouTube.

J.